Nasz znajomy doktor pediatra twierdzi, że za to czy dzieci chorują czy nie, odpowiedzialne są przede wszystkim geny. I pewnie coś w tym jest. Jednak my jako rodzice na pewno możemy tym genom w jedną lub drugą stronę dopomóc. Oto moje sposoby pomocowe w tę właściwą stronę:
1. Odżywianie
W pewnym sensie stajemy się tym co zjadamy. Jeśli faszerujemy się truciznami, których we współczesnym jedzeniu jest niestety pełno, jemy głównie puste kalorie i brak w naszej diecie potrzebnych naszemu organizmowi substancji, nie może się to nie odbić na naszym zdrowiu. Dlatego uważam że ten punkt jest bodaj najważniejszy z troski o nasze zdrowie. Więcej znajdziesz TAM.
Tutaj dodam tylko tyle, że wirusy lubią cukier. Czyli my musimy powiedzieć cukrowi NIE.
.
2. Oddychanie 😉
Jak już zauważyliście we wpisach o feriach, ruch na świeżym powietrzu wchodzi w skład mojej zdrowotnej taktyki. Dlatego też od najwcześniejszych dni zabieram moje dzieci na spacery. Urodzone latem od razu po wyjściu z porodówki, zimą – od wieku 2 tygodni – pierwszy dzień – werandowanie, potem od 5 czy 10 minut przy nie za dużym mrozie, codziennie trochę dłużej, tak że około 2 miesięczne maleństwo zabieram na spacery przy temperaturze nie niższej niż -10 stopni trwające do 2 godzin dziennie, oczywiście bardzo ciepło opakowane i osłonięte od wiatru. Kiedy maluchy są już większe, staram się żeby oprócz dawki powietrza miały także dawkę ruchu 🙂 Ważne jest też wietrzenie pokoi codziennie przed snem czy po pobycie dużej ilości gości oraz utrzymywanie świeżego powietrza w domu – unikanie zaduchu i zbyt suchego czy ciepłego powietrza.
W tym punkcie warto podkreślić, że jakość powietrza gra ogromną rolę. Wszystko opisane powyżej zamiast pomagać – szkodzi, jeśli na dworze panuje smog. Dlatego bardzo cenię sobie tę zaletę mieszkania na wsi w bliskości lasu i łąk – ŚWIEŻE powietrze 🙂
3. Sen
Zgodnie z zasadą “sen najlepszy na wszystko” (to jedna z moich dewiz życiowych ;)), ważne jest żeby dzieci były wyspane, czyli nie chodziły zbyt późno spać i mogły rano spać do woli. Jeśli nie chodzą do przedszkola – droga wolna, jeśli muszą – warto czasem pozwolić im spać rano dłużej, kosztem spóźnienia na zajęcia (jeśli z kolei rodzice nie muszą zdążyć do pracy…) czy małych wagarów (jeśli jest z kim dzieci zostawić…). Kiedy zdarzy nam się zabalować do nocy przy okazji imprez, wyjazdów czy spotkań ze znajomymi i dzieci idą spać znacznie później niż zwykle, następnego dnia zostają w domu, żeby naładować spowrotem akumulatory wyspania.
4. Środki na odporność
Moje to:
- mikstura czosnkowa,
- witamina c,
- witamina d,
- cistus (to z łaciny, polskie: czystek),
- dużo czosnku i cebuli w diecie,
- woda z miodem i cytryną do picia,
- sok malinowy własnej roboty.
Na codzień. Lepiej nie czekać na wirusy.
5. Unikanie wirusów… antybiotyków i szpitali
W związku z tym punktem szczerze odradzam posyłanie malucha do żłobka. Współczuję tym mamom, które naprawdę wyjścia nie mają i sama uczyniłabym to w zupełnej ostateczności. Przede wszystkim ze względów emocjonalnych. Małe dziecko potrzebuje mamy (lub chociaż osobistej opiekunki) i jestem przekonana, że lepiej będzie mu w domu niż w jakimś sztucznym zbiorowisku dzieci w jego wieku. Wracając jednak do aspektu chorobowego – żłobek, delikatnie mówiąc, nie służy zachowaniu zdrowia. A najgorsze jest niebezpieczeństwo wpadnięcia w pętlę antybiotykową. Żłobkowe maleństwa co rusz łapią choróbska i niestety wiele z nich musi się antybiotykiem kończyć. Antybiotyk wyjaławia organizm i osłabia odporność, więc pętla się zamyka – dziecko łapie kolejną chorobę. I tak w kółko.
Abstrahując od żłobków – warto unikać antybiotyków tak czy inaczej, bo i bez żłobka dziecko może wpaść w taką pętlę. Dlatego bezcenni są lekarze, którzy preferują leczenie bezantybiotykowe, właściwie diagnozują choroby a nie straszą koniecznością podania antybiotyku gdy w rzeczywistości jest to zupełnie bezzasadne, bo na przykład mamy do czynienia z infekcją wirusową (przypominam: antybiotyk zwalcza bakterie, nie wirusy!). Warto znaleźć dla swoich dzieci takich lekarzy… Tutaj odsyłam Was drodzy czytelnicy do mojej epopei antybiotykowej. Warto też trudzić się dłuższym i bardziej męczącym dla rodzica leczeniem bezantybiotykowym, aby jak najdłużej uniknąć tego pierwszego podania mocnego medykamentu. Kiedy nasz, wówczas dwulatek, złapał infekcję górnych dróg oddechowych (rok po tej opisanej w epopei), leczenie trwało ponad 2 tygodnie. Ale polegało jedynie na wychodzenie na mroźne powietrze (kiedy nie było gorączki oczywiście) i inhalacjach ze stężonej soli fizjologicznej (plus środki na odporność z pkt. 4). Doktor przyjeżdżał co 2 dni i w pewnym momencie już wahał się czy nie podać antybiotyku. Powiedział że jest “na granicy” zapalenia oskrzeli. I ja wtedy zadecydowałam – jeszcze nie. Widziałam, że między obudzeniem się dziecka po drzemce (kiedy przestraszyłam się jego apatycznym stanem i dlatego wezwałam lekarza), a przybyciem do nas doktora (czyli 2 godziny później), stan malucha polepszył się – apatyczność ustępowała miejsca dobremu humorowi. Więc mimo, że osłuchowo było już “o krok”, pomyślałam: “dajmy jeszcze szansę”. Inhalowałam nebulizatorem, a kiedy w środku nocy nie mógł spać z powodu kaszlu, pakowałam go ciepło jak na Syberię i wysyłałam w wózku na spacer z tatusiem przy świetle gwiazd. I udało się – następnego dnia infekcja cofnęła się o ten krok, dzielący od zapalenia oskrzeli, a po paru dniach wywiesiła w końcu białą flagę. Mały wyzdrowiał a potem nie chorował wcale przez 3 kolejne pory roku. Widzę po moich dzieciach, że niestosowanie antybiotyku procentuje w coraz silniejszej odporności. Teraz kiedy łapią wirusa, często zdarza się że zwalczają go w jedną czy dwie doby. No ale do tego trzeba mieć dobrego lekarza i dużo samozaparcia, stalowe nerwy oraz matczyną intuicję, żeby też nie przedobrzyć w drugą stronę i nie przegapić momentu, kiedy antybiotyk RZECZYWIŚCIE jest niezbędny. A co wtedy zrobić – kiedy już ten pierwszy raz nastąpi i trzeba antybiotyk podać? Tym bardziej ochraniać dziecko przed złapaniem kolejnych infekcji póki organizm nie odbuduje swojej flory i odporności. Jak to zrobić? Kiedy nasz najstarszy w wieku 5 lat musiał wziąć pierwszy w życiu antybiotyk, bo miał zapalenie ucha (czytaj: krzyczał z bólu), w następnym miesiącu złapał lekką infekcję górnych dróg oddechowych, a w kolejnym ciężką grypę z tygodniową powracającą wysoką gorączką. Wtedy zaczęła się walka o niepodanie kolejnego antybiotyku. Udało się tylko dlatego, że nasz lekarz uparcie twierdził, że to typowy wirus, więc po co antybiotyk. I rzeczywiście miał rację – w końcu gorączka zaczęła powracać coraz rzadziej i po kolejnych dwóch dniach odeszła całkowicie. Dla mnie jednak oczywiste było, że po prawie 10 dniach z gorączką nasz syn musi być osłabiony. Mieliśmy wtedy styczeń i brakowało 2 tygodni do ferii zimowych. Zdecydowaliśmy się więc nie posyłać go do przedszkola na ten czas i w ten sposób spędził 4 tygodnie “kwarantanny” zdrowotnej lub raczej mini sanatorium domowego. Oczywiście suto ubogacanego długimi spacerami i sankami na świeżym wiejskim, leśno-łąkowym powietrzu. Myślę, że wyjście z tej ciężkiej infekcji bez antybiotyku oraz taka 4-tygodniowa rekonwalescencja po niej, bez kontaktu ze skupiskiem dzieci i z dużą dawką świeżego mroźnego powietrza, miała duży wpływ na odbudowę jego sił i odporności. Potem nie chorował w ogóle aż do października czyli 9 miesięcy.
Wracając do tematu: w kolejnym etapie rozwoju pojawia się kwestia posłania dziecka do przedszkola. To już mniej oczywisty dylemat niż ten żłobkowy. Przedszkole na pewno ma więcej zalet – dziecko jest już starsze i bardziej potrzebuje kontaktu z rówieśnikami i innych atrakcji. Tym zagadnieniem zajmę się w innym wpisie. Tutaj rozważam jedynie kwestie zdrowotne: polecam posłanie dziecka do przedszkola:
- w wieku nie wcześniejszym niż 4 lata (starsze dziecko, mocniejszy organizm, silniejszy do walki z potencjalnymi infekcjami)
- na jak najmniejszy wymiar godzinowy dziennie (np. 9-12) lub do takiego typu przedszkola, gdzie zajęcia odbywają się co drugi dzień (a co drugi dziecko nabiera sił w domu).
- bez przedszkolnych posiłków (wtedy to ty decydujesz co dziecko ma jeść: dając mu drugie śniadanie z domu; pierwsze śniadanie i obiad je po prostu w domu).
- z małą ilością dzieci w grupie
- z częścią zajęć na świeżym powietrzu (nie mogę znieść myśli, że w ciepłe miesiące dziecko miałoby tracić swoje dzieciństwo siedząc w czterech przedszkolnych ścianach zamiast hasać po łące czy lesie, no… przynajmniej placu zabaw czy ogródku)
Trzeba też być czujnym umawiając się na zjazdy rodzinne czy inne imprezy – czy aby wszyscy goście są zdrowi. Ostrożnie wybierać się w publiczne miejsca w okresach infekcyjnych. Nie chodzić niepotrzebnie do przychodni do działu dzieci chorych (nieraz wolimy wezwać lekarza do domu, kiedy dziecko zachoruje, niż ciągać go do przychodni, gdzie może złapać inne choroby do kolekcji). Na marginesie: nieporozumieniem są dla mnie przychodnie, gdzie dzieci chore są przyjmowane w jednej poczekalni z tymi zdrowymi. Nie jeden też raz słyszałam już, że dziecko trafiając chore do szpitala, wracało z niego z inną jeszcze chorobą, bo zarażało się od współpacjentów… Dlatego też, kiedy nasza córeczka, wówczas 2 i pół-letnia, miała już wypisane skierowanie do szpitala zakaźnego (już samo to określenie napawało mnie przerażeniem) z powodu rotawirusa, stanęliśmy na głowie żeby tam nie trafić – codzienne wizyty domowe naszego pediatry, pielęgniarka gotowa aplikować kroplówkę nawadniającą w domu, prywatne badania krwi i moczu w szpitalu kiedy było trzeba. Byle tylko tam nie zostać. I udało się. Motywowała nas wizja ilości innych, ZAKAŹNYCH właśnie, wirusisk, które czyhałyby tam na naszą kruszynkę.
6. Mycie rąk
O tak, moje ulubione, powtarzane jak mantra. I wiecie co, już coraz rzadziej, bo dzieci zaczynają mieć taki odruch 🙂 a w jednej dziecięcej gazetce przeczytaliśmy wspólnie pomysłowy sposób na WŁAŚCIWE mycie rąk (czyli odpowiednio długie mydlenie) – śpiewać przy myciu całą piosenkę “Wlazł kotek”. I dopiero potem płukać 😉
7. Oczyszczanie nosa
Tak jak mycie rąk chroni przed przenikaniem drobnoustrojów do ust (przy jedzeniu nieumytymi rękami), tak oczyszczanie nosa może pomóc w osłanianiu drugiej ich drogi dostępu – układu oddechowego. Śluzówka nosa stanowi naszą barierę ochronną, więc warto o nią dbać. Oczyszczaniu nosa służy oddychanie świeżym powietrzem, czyli wracamy do punktu drugiego. Ale ja mam też inny oczywisty sposób. Przy wieczornym myciu zębów zwilżać nos w środku wodą, usuwać i wydmuchiwać zanieczyszczenia. To chyba trochę jak czyszczenie filtrów w klimatyzacji samochodowej 😉
8. Właściwe ubieranie, zwłaszcza zimą
…czyli rajtuzki i kalesonki pod spodniami, czapki, kurtki zapięte pod samą szyję i szaliki na zewnątrz kurtki, dobrze owijające szyję i szczelnie blokujące zaziębienie gardła.
9. Hartowanie, ale latem
U nas jakoś tak się sprawdza, że zimą dzieci opatulamy szczelnie. Za to latem biegają dużo po ogrodzie na bosaka od rana do nocy, często korzystają wtedy z wodnych kąpieli, latają prawie na golasa, umorusane po same uszy, ale jakże szczęśliwe… Ach… kiedy to lato znów do nas wróci… już prawie marzec, czyli 5 miesięcy zimnej szarugi za nami…
Tak jak napisałam na początku. Prawdopodobnie i tak najważniejsze w tym wszystkim są geny. Tak więc róbmy co w naszej mocy. Ale nie petujmy się kiedy i tak dzieci muszą brać antybiotyki czy trafiać do szpitali. I nie szczyćmy się tym, kiedy są super zdrowe. Ostatecznie przecież geny nie są ani naszą winą ani zasługą 😉
Grafika należy do Zaprojektowane przez Freepik