Rysianka – malownicza Hala z przepiękną panoramą gór w Beskidzie Żywieckim. Poznaliśmy ją już kiedyś. Ja jako dziecko, Janusz parę lat temu na jednej ze swoich męskich wypraw w góry. Od razu ją pokochał i tą miłością chciał jak najszybciej zarazić mnie. Wszak ja znałam Rysiankę tylko z nazwy, bo z dziecięcych wspomnień niewiele zostało. “Muszę Cię tam zabrać!” – mówił oczarowany tym miejscem. Najpierw wziął na Rysiankę naszego Pierworodnego – rok temu – na wspólną pierwszą wyprawę w góry “ojciec-syn”. Potem – tego samego roku – byliśmy tam tylko we dwoje. Wtedy dzieci zostały u cioci i babci. W tym roku postanowiliśmy wybrać się na Rysiankę razem z nimi, czyli w szóstkę – całą naszą rodzinką.
Dlaczego z dziećmi?
Bo chcemy je zarazić naszą miłością do gór. Chcemy przekazać im naszą wspólną małżeńską pasję.
Wędrowanie po górach uczy zapierania się siebie, pokonywania swojego zmęczenia. Uczy, że aby osiągać szczyty i zachwycać się pięknymi widokami, trzeba się najpierw trochę potrudzić – wbrew temu co często serwuje nam i naszym dzieciom współczesny świat, gdzie wszystko ma być łatwo, szybko i przyjemnie. Oczywiście to samo można by było osiągnąć, wjeżdżając na szczyt np. kolejką, ale gdzie tu satysfakcja i poczucie, że to moje własne osiągnięcie?
Wędrowanie po górach to przygoda, kontakt z dziką naturą, oderwanie od cywilizacji. Zabieramy ze sobą minimalną liczbę rzeczy (jak ja to kocham! Minimalizm materialny. Jakież to odżywcze, inne od naszej zasypanej rzeczami codzienności!), mamy tylko siebie i ciągle siebie. Jesteśmy tylko my, Bóg i góry. A czemu Bóg? Bo jakoś tak w górach zawsze czuję się bliżej Nieba.
A dlaczego nocleg w schronisku?
Nocleg w schronisku to kwintesencja górskich wypraw. Skoro już się natrudziliśmy – rozsmakujmy się w tym byciu w górach. Zostańmy dłużej. A śniadanie wysoko na górskiej polanie… Tego nie zastąpi spanie “w pensjonacie”. Śpiąc w schronisku, jesteśmy tu po prostu dłużej i w pełni. A wychodząc na szlaki z rana, startujemy z lepszej pozycji – nie musimy najpierw pokonywać dużych wysokości, tylko od razu przechodzimy do rzeczy. Już jesteśmy TU.
Spanie w schroniskach ma szczególne uzasadnienie przy planowanych konkretnych trasach. Wtedy, gdy na każdy dzień mamy wyznaczone cele do osiągnięcia i codziennie śpimy w innym schronisku, nieraz nie schodząc do cywilizacji przez kilka dni. Przerabialiśmy to już parę razy (genialne!) i już mamy to w planie na przyszły rok – po raz pierwszy z naszymi dziećmi. Narazie dzieci mają swój “chrzest bojowy” w pojedynczym noclegu w schronisku na Rysiance właśnie. A właściwie w budynku obok – w tak zwanej Betlejemce, bo to w niej dostaliśmy pokój. A chrzest idzie im narazie znakomicie. Trzech z czwórki już śpi, kiedy wklepuję te słowa na ekranie komórki. Ale przede wszystkim cała czwórka dzielnie tutaj dzisiaj dotarła.
Droga na Rysiankę
Na Rysiankę prowadzi kilka szlaków (i to również stanowi jej niezaprzeczalny atut). Przetestowaliśmy już wszystkie i tym razem – na wyprawę z dziećmi – wybraliśmy ten niebieski – z Sopotni Wielkiej Kolonii. Jest stosunkowo mało męczący i krótki. Można całkiem daleko podjechać autem i tak też zrobiliśmy. Aż do znaku “zakaz ruchu” prowadzi tutaj asfalt i w tym też miejscu zostawiliśmy samochód. Asfalt prowadzi z resztą dalej, ale już tylko dla ruchu pieszo-rowerowego.
Na tym odcinku wzdłuż drogi płynie górski potok z licznymi kaskadami, a w pewnym momencie jego dopływ przepływa przez ciekawie utworzony betonowy “spływ”, który w naszej wyobraźni uczynił z nas odkrywców z drużyny Indiana Jonesa w krainie Azteków.
Jak na odkrywców przystało, trzeba być uważnym, bo niespodziewanie musimy opuścić ciągnącą się dalej asfaltową drogę – szlak po chwili skręca w prawo pod górę, wąską, niepozorną ścieżką. To z resztą cecha charakterystyczna beskidzkich szlaków. Nie zawsze są one oczywiste i dobrze oznakowane. Nieraz można odnieść wrażenie zabawy w podchody, a zawsze należy zachować czujność i baczną obserwację, gdzie dokładnie prowadzi szlak. Serio. Pobłądzenia podczas naszych różnych wakacyjnych wędrówek zdarzyły się nam już parę razy.
Dzieci (tego samego doświadczyliśmy w Tatrzańskich dolinach) były znacznie bardziej zainteresowane na wąskiej, kamienistej ścieżce pnącej się w górę, niż na szerokiej, łagodnie wznoszącej się asfaltowej drodze. Tam marudziły, że im się nie chce, a Najmłodsza uciekała w boki i do tyłu. Teraz, gdy na serio weszliśmy na szlak, humory znacznie się poprawiły, pewnie poziom adrenaliny zrobił swoje i dzieci poczuły zew przygody. Nawet nasza Dwu-i-pół-latka dużą część drogi maszerowała sama, na przemian z fragmentami, gdy Janusz niósł ją na rękach lub ja w nosidle.
Ścieżka jest tutaj wąska przez większość trasy. Niekiedy z jednej strony jej brzeg opada stromym (zalesionym) zboczem, tak że dwójkę młodszych trzymaliśmy za rękę dla bezpieczeństwa. Drogę raz po raz przecinały nam drobne strumyki i cieki wodne, a wzdłuż ścieżki niemal nieustannie ciągnęły się krzaki z jagodami.
Przy nich właśnie zrobiliśmy nasz pierwszy i właściwie jedyny postój na jedzonko prosto z krzaka i z plecaka: oprócz jagód, także kanapki, kabanosy i oczywiście niezastąpione batony, które mamy w zwyczaju jeść właśnie – i właściwie tylko – na górskich wyprawach.
Dobrze że zrobiliśmy ten postój właśnie wtedy, bo krótko po nim zaczęło padać i padało już do samego schroniska. Tak więc później nie uświadczylibyśmy już tej przyjemności. A i dostawa energii była przecież wskazana.
Z początku mały deszczyk, przerodził się w mokry konkret, więc peleryny poszły w ruch. W drugiej połowie trasy nasza Najmłodsza zasnęła w nosidle i spała prawie do samego schroniska. Tworzyliśmy więc uroczy widoczek: Janusz z dużym plecakiem, Pierworodny z małym, ja ze śpiącą Małą na plecach i jeszcze dwójka dzielnych-małych turystów. Mijani wędrowcy uśmiechali się do nas. Zwłaszcza że witaliśmy wszystkich tradycyjnym górskim “dzień dobry!” (zanim Najmłodsza zasnęła, robiła to razem z nami, w swoim niezaprzeczalnie słodkim stylu, tym samym rozbrajając mijane towarzystwo). To jedna z tych rzeczy, która odróżnia w sezonie Tatry od Beskidów. W Tatrach turystów jest tylu, że mówienie “dzień dobry” traci sens. W Beskidach nadal jest to radość – spotkać kogoś po drodze.
Końcówka szlaku jest już szeroka, ale za to najbardziej stroma i męcząca. Ale to już końcówka. Dopiero tu zaczęło się ponownie marudzenie, jednak świadomość, że schronisko już blisko, dodała wszystkim sił. Poza tym deszcz nieco osłabł i dzieci mogły chwilę odsapnąć.
Po chwili weszliśmy na Halę i znaleźliśmy się w chmurze, co było fantastycznym, tajemniczym przeżyciem. Oczywiście w praktyce była to po prostu gęsta mgła. Ale świadomość tego, że to najprawdziwsza chmura, a my jesteśmy już tak wysoko, że w nią weszliśmy, jest ekscytująca nie tylko dla dzieci (ale co najmniej też dla mnie;)). Po kolejnej chwili wspinaczki z mgły wyłoniły się zarysy schroniska. Cali mokrzy, ale szczęśliwi – jesteśmy! Około dwugodzinną trasę przeszliśmy w 3 godziny. Brawo dzieci! 🙂
W schronisku
Wzięliśmy klucze do pokoju, przebraliśmy się w suche rzeczy i mniam, mniam… – obiadek. Jadłospis – jak na schronisko – całkiem rozbudowany, jedzenie smaczne, a co również ważne – wszystko podawane w normalnych naczyniach, nie w plastikach. A widok za oknem jadalni – bezcenny. Chmury zaczęły się przecierać, więc i widoki umiliły nam posiłek.
Potem czekolada z bitą śmietaną na deser. Palce lizać! 🙂
Pokój klasyczny, schroniskowy. Żadnych luksusów, ale jest umywalka, ciepła woda i kontakt, więc w sumie to jednak luksus. 🙂
Schronisko dysponuje grami planszowymi, które poszły w ruch, a Najstarszego udało się zmobilizować do przeczytania znalezionej w zasobach schroniska książki z serii “Czytam sobie”.
Wreszcie wszyscy posnęli.
Poranek
Poranek w górach – jak zawsze – był fantastyczny. Rześkie powietrze i dalekosiężna panorama wielu pasm górskich to najlepsze śniadanie dla ducha. Rysianka ma to do siebie, że jak okiem sięgnąć na południe po horyzont same góry (głównie słowackie, przy dobrej pogodzie widać nawet Tatry). Człowiekowi zdaje się że stoi na szczycie świata i ma go całego przed sobą jak ptak. Ach…!
No ale na śniadanie dla ciała też czas. Bufet otwiera się o 8, a obsługa schroniska stwarza w nim prawdziwie domowy klimat. Jest miło i smacznie.
Po śniadanku ogarniamy pokoje, odwiedzany położone nieopodal schronisko na Lipowskiej (zaledwie 10 minut dalej). Jest przy nim plac zabaw, więc i dodatkowa motywacja. Jeszcze kilka fotek spowrotem na Rysiance, chwila zabawy i sielanki na tutejszej łące i czas wracać w dół, do doliny, do świata. Pobyt w naszym beskidzkim niebie dobiega końca. Ale już wiemy, że dzieci dają radę, więc z pewnością wkrótce tu wrócimy.
Porady końcowe
- W sezonie często mają komplet, więc jeśli chcemy na Rysiance spać, nie ryzykujmy przykrej niespodzianki odesłania z kwitkiem po dotarciu na miejsce. Można zarezerwować nocleg przez telefon. Po rezerwacji wystarczy wpłacić na konto 10% zadatku, więc nie tracimy fortuny w razie zmiany planów.
- Jeżeli zależy wam na jakimś konkretnym terminie, a zarówno w schronisku jak i w Betlejemce (budynek obok) mają już komplet, można jeszcze zadzwonić na Lipowską – tak jak pisałam, to schronisko leży w odległości zaledwie dziesięciu minut spacerem.
- Co do Betlejemki to ma ona tą przewagę, że WC znajduje się blisko pokoi. W głównym budynku schroniska – w piwnicy (nocne wyprawy dzieci do toalety w Betlejemce są więc znacznie milej widziane)
- W schronisku… uwaga: można płacić kartą.
- Jeśli chcecie na Rysiance zostać dłużej i traktować ją jak bazę wypadową, to polecamy gorąco szlak na Halę Boraczą. Prowadzą do niej dwie trasy. Warto przejść obie. W jedną stronę jedną, spowrotem – drugą.
Karmiąc synka z radošcią przeczytałam ten tekst pokrewnej duszy.