Dzisiaj rano, jak zwykle, wielkie przedsięwzięcie: wyprawienie dzieci do szkoły, zerówki i przedszkola
(tak – nasz pięciolatek niedawno stwierdził, że mu się nudzi w domu i jest naszym pierwszym dzieckiem-przedszkolakiem).
Mimo że wstaliśmy oboje i zbierałam dzieci, podczas gdy Jasiu zbierał siebie do pracy; mimo że one zbierały się bez marudzenia, a godzina pobudki, wydawało się, była wystarczająco wczesna, to i tak wszystko skończyło się stresem i spóźnieniem.
A bo Przedszkolak twierdzi, że chyba ma dziś bal przebierańców (What?! Na pewno nie dziś, bo panie nic nie mówiły, no ale na wszelki wypadek – pakuje strój pirata. Szkoda że dopiero teraz mu się ten rzekomy bal przypomniał, nic wczoraj nie wspominał… minuty lecą…). A Pierworodny ma mokre buty po naszej wczorajszej bitwie śnieżnej (tak, zapomnieliśmy te jedne położyć na noc przed kominkiem) i teraz zamierza iść w adidasach (What?! Przecież jest śnieg! Tylko gdzie są jego drugie buty zimowe? Jest jeden! A gdzie drugi? Znalazł się. Ale on chce w adidasach! Biegnie obrażony do pokoju i trzaska drzwiami… minuty lecą). A sześciolatka ubiera kombinezon na rajtuzki (ok! Tylko spódniczkę trzeba wziąć do plecaczka, żeby w samych rajtuzkach po zerówce nie latała. Kolejny kurs na górę po spódniczkę – minuty, minuty, minuty…). Wreszcie każdy dostaje krzyżyk na drogę i buziaka na pożegnanie. Wychodzą. Tata-kierowca odwozi wszystkich po kolei, a potem sam jedzie do pracy.
Dwie godziny później – powtórka z rozrywki.
Teraz moja kolej. Muszę zdążyć dojechać na pociąg do pracy, po drodze zawożąc Najmłodszą do pani opiekunki. Oczywiście do akcji wkracza potrzeba porannego ogarnięcia domu – wstawienie zmywarki, pralki (w nocy była mokra wpadka u Najmłodszej; nie żebyśmy jej pampersa nie założyli – sama go sobie zdjęła przed zaśnięciem), suszarki, posprzątanie suchego prania, zamiecenie podłogi, posprzątanie salonu, kuchni i wszystkiego co zostało po porannym wybieraniu się rodzinki. Zebranie siebie i Maluszki przy jej regularnych i częściowo przeze mnie zrealizowanych prośbach “mama babić” (czyli mama pobaw się ze mną). Czas już iść, a tu przecież obiadu sobie jeszcze nie spakowałam, a tu auto nieodśnieżone. A bilet na pociąg kupiony? A kanapki i nocnik dla Małej?…
Poranne zebranie dzieci i siebie w rodzinie wielodzietnej to jak walka o wygraną. Wygraną z czasem, żeby zdążyć; wygraną z nerwami, żeby nie puściły; wygraną z zapomnieniem, co by nie pominąć niczego ważnego. I wreszcie walka o wygranie miłości – żeby każdy czuł się z rana ukochany i zatroszczony. Żeby dzieci miały pogodny start w dzień.
Znajoma z czwórką dzieci podobno mówi sobie każdego dnia
“wygrałam”.
Po tym jak wszystkie dzieci rozwiezie po szkołach i sama zdąży do pracy.
Raz, jak jej najmłodszy był jeszcze mały, napisała:
“dzisiaj przegrałam”.
Zawiozła go do przedszkola bez butów na nogach. 😉