Jedno miasto, dwa dni, czyli w siódemkę przez Londyn

Wracam myślami do środka zimy, kiedy to wybraliśmy się na dwa dni do Londynu z piątką dzieci (w tym z półrocznym Piątym). Brzmi kosmicznie, bo też myślałam, że jest to dla nas nieosiągalne, a jednak Londyn okazał się na wyciągnięcie ręki. Warto czasem sprawdzić, czy coś w co prawie nie wierzymy, nie jest jednak realne do zrobienia.

Najpierw parę słów o biletach lotniczych

Mieszkamy 10 minut od lotniska i nieraz z żalem patrzyłam na odlatujące samoloty, myślami unosząc się razem z nimi w dalekie kraje. Parę lat temu sprawdzałam ceny wylotów z naszego miasta i były poza naszym zasięgiem. Temat włożyłam więc do działu “nie dla nas”. Do czasu kiedy pojawiły się u nas tanie loty Ryanair, a obie moje siostry zaczęły opowiadać mi gdzie to nie da się teraz polecieć za grosze. Po tym jak jedna z nich pięcioosobową rodziną poleciała tam i spowrotem na Sycylię za tysiąc złotych (tak, tak! Bilety dla 5 osób w obie strony za łączą sumę 1000 zł, czyli de facto 100 zł za 1 bilet na Sycylię, razem już z wszystkimi opłatami i bagażem podręcznym), a druga siostra dała cynk o promocji, w której dzieci w wieku 4 do 10 lat lecą w towarzystwie osób za darmo (co?!) i do tego nauczyła mnie jak wyszukiwać tanie loty (dowiedziałam się w końcu, że to wszystko zależy od daty i trzeba trochę poszperać – dla koneserów tanich lotów to sprawa oczywista, ale ja byłam zielona w temacie, postanowiłam zacząć działać.

Efekty przyszły prędko. Był wtorek. Trwały właśnie nasze ferie zimowe. Wyhaczyłam loty do Londynu z naszego miasta za 69 zł na najbliższą sobotę. Powroty były dużo droższe, ale nie odpuściłam i po godzinie poszukiwań miałam już plan na powrót do innego miasta za jeszcze mniejszą kwotę (w wyszukiwarce zaznaczyłam lot “w jedną stronę” z “jakiegokolwiek londyńskiego lotniska” sprawdzając połączenia do innych lotnisk polskich, oddalonych o ok.150 km od naszego miasta). Plan tworzył się w mojej głowie – po powrocie wrócimy do naszego miasta pociągiem. Pozostał najważniejszy krok – podjęcie decyzji. Czy decydujemy się na to małe szaleństwo? 10 minut od naszego domu za 4 dni wylatuje samolot wprost do Londynu i my MOŻEMY się w nim znaleźć. Z jednej strony to szalone – udać się z piątką dzieci w daleki świat. Z drugiej strony – celowo określiłam to szaleństwo “małym” – wszak Anglia to cywilizowany kraj! Na pewno sobie poradzimy. A latanie jest dla ludzi, nawet tych 6- miesięcznych! Ku mojemu zadziwieniu Mąż też był na “tak”. Na mojego smsa “Lecimy?”. Odpowiedział “Kupuj te bilety” (pytałam się go chyba dzisięć razy czy nie żartuje). Wystarczyło więc kliknąć parę razy myszką, a Londyn stał się “nasz”.

Mimo że tanie bilety powrotne były dostępne zarówno po dwóch jak i po trzech dniach od wylotu, zdecydowaliśmy się na krótszą wersję – ze świadomością, że testujemy ten rodzaj podróży (po raz pierwszy całą rodziną samolotem do dużego zagranicznego miasta), więc gdyby okazał się niewypałem, lepiej męczyć się krócej niż dłużej 😉 I tutaj ciekawostka dla osób, które tak jak ja myślały, że samolotem z maluchem lepiej wybrać się zanim skończy 2 lata. Mam na myśli naszego Piątego – zakładając, że do 2 lat bilety lotnicze są za darmo, myślałam, że na nim sobie zaoszczędzimy. Jednak w przypadku tanich linii okazało się to nietrafione. Nie wiem jak w innych liniach, ale w Ryanairze takie maluchy mają stałą opłatę, niezależną od lotu, wynoszącą 120 zł w jedną stronę. Przy dalekich i drogich rejsach to niewiele, ale w naszym przypadku okazało się, że za niego płacimy najwięcej. Od razu pojawiła się myśl, że w kolejny lot udamy się zatem po jego drugich urodzinach. Tutaj też zaliczyliśmy niepotrzebny wydatek – źle zrozumiałam zasady rządzące się bagażem podręcznym i niepotrzebnie wykupiłam przewóz wózka – okazało się potem, że “bilet” na wózek, nawet taki z gondolą – przysługuje niemowlakowi darmowo. Oczywiście w każdym wypadku i pewnie w zależności od konkretnej firmy lotniczej warto się upewnić co do zasad. Ja zrobiłam to po fakcie.

Pozostałe przygotowania

Bilety lotnicze w obie strony kupione. Klamka zapadła. No to… co dalej?

  • Zarezerwowałam dla nas nocleg przez booking.com (trzeba przyznać, że to był największy wydatek, właściwie 50% kosztu całej wycieczki, bo po prostu w Londynie trudno dla tylu osób znaleźć coś w sensownej cenie, dlatego jeśli macie znajomych, u których możecie przenocować, to korzystajcie koniecznie, a jeśli nie, a zależy Wam na obniżeniu kosztów, spróbujcie może w domach zakonnych czy polskich parafiach. My nie mieliśmy na to czasu, ale jesli ktoś dysponuje wyprzedzeniem czasowym, na pewno warto spróbować, bo możecie na tym oszczędzić połowę kosztów). Nasz hotelik – mały i skromny, ale czysty i bezpieczny, był zlokalizowany blisko centrum, i co równie przydatne – blisko stacji metra. Mieliśmy do dyspozycji 7 łóżek i własną łazienkę, a gniazdka elektryczne zaopatrzone były w wejścia usb do ładowania telefonów (w Angli są inne kontakty, warto więc upewnić się u obsługi hotelu czy mają przejściówki lub właśnie takie wejścia usb). Do dyspozycji mieliśmy też czajnik. Bez dodatkowej dopłaty otrzymaliśmy także łóżeczko turystyczne dla Malucha.
  • Zorientowałam się w sprawie dojazdu z lotniska (Stansted) do samego miasta. Najkorzystniej czasowo (cenowo bez znaczenia) wyszedł Stansted Express – pociąg odjeżdżający wprost spod lotniska do centrum Londynu. Jako destynację wybraliśmy Liverpool Street Station, z której do Tower Bridge jest 20 minut spacerkiem. Rysował się nam więc już początek zwiedzania.
  • Wykupiłam ubezpieczenie dla nas wszystkich (firmy ubezpieczeniowe zrobią to za Was bez Waszego wychodzenia z domu i wychodzi taniej niż proponowane przy zakupie biletów lotniczych na stronie Ryanair).
  • Przestudiowałam parę blogów podróżniczych dla rodzin z dziećmi, aby wiedzieć co i jak. Szukałam tylko ogólnych podpowiedzi lub jakichś konretnie interesujących mnie spraw, bo jako jedyna z naszej rodzinki byłam wcześniej w Londynie, więc dokładnie wiedziałam, co chcę moim kochanym Ziomkom pokazać. (To, że Mąż nie był  wcześniej  w Anglii z jednej strony z pewnością zaważył na jego entuzjazmie w podjęciu decyzji na “tak”, a z drugiej strony dodawał mi radochy – lubię pokazywać osobom, których kocham miejsca, w których już byłam. Wcielam się wtedy w rolę prywatnego przewodnika turystycznego, co jest dla mnie niemałą frajdą.)
  • Przeanalizowałam na google maps wszystkie trasy zwiedzania (odległości, logiczną kolejność).
  • Sprawdziłam godziny otwarcia interesujących mnie obiektów i ku memu zaskoczeniu odkryłam, że główne muzea (te państwowe) są darmowe (wow!) – odpadło więc myślenie “czy warto płacić?”, bo skoro za darmo – mogliśmy wejść do danego muzeum choćby tylko po to, żeby pokazać dzieciom dosłownie jeden eksponat  – jak choćby Słoneczniki Van Gogha w National Gallery, mumie w British Museum czy makiety 1:1 największych ssaków w Natural History Museum.
  • Bagaże spakowaliśmy tak, aby wystarczyły tylko te podręczne. Wszak to wyjazd tylko na 2 noce, więc naprawdę każdy z nas był w stanie spakować się do swojego małego plecaka. Również Piątemu jako niemowlakowi przysługiwała darmowo jedna torba podręczna. Mieliśmy więc do dyspozycji 7 podręcznych bagaży darmowych, co łącznie dawało nie aż tak małą objętość, a nie generowało dodatkowych kosztów.
  • Wymieniliśmy w kantorze niewielką ilość gotówki na funty brytyjskie, bo prawie wszędzie da się teraz płacić kartą lub płatnościami online. Trzeba tylko przewalutować określoną sumę na GBP, ale to też robi się online na swoim internetowym koncie bankowym. W hotelu i wielu innych miejscach jest darmowe wifi, a jak się okazało, mimo wyjścia z UE połączenia i internet w naszej sieci komórkowej działa tam na tych samych zasadach  co w krajach Unii, więc wszystko, co związane z używaniem telefonu i internetu w komórce mieliśmy darmowe (co bardzo ułatwiło funkcjonowanie, bo np. używaliśmy na bieżąco google maps, zwiedzając miasto).
  • Paszporty – Anglia wyszła ze strefy Schengen, więc paszporty są konieczne, ale one akurat leżały sobie w pełnej gotowości w naszej szafce (przezornie wyrobiliśmy Piątemu, kiedy miał 3 miesiące, bo nigdy nie wiadomo kiedy się przyda – no i masz, jak znalazł).
  • … i jeszcze jedno – modlitwa – oddaliśmy cały ten wyjazd Bogu, prosząc Go, aby był to dobry czas dla naszej rodziny, którego tak bardzo potrzebowaliśmy. Wspólnie przeżyta przygoda.

Dość tych wstępów! Zwiedzanie czas zacząć!

Dzień 1

Sobota, 4 lutego godz. 10 rano – wyyyyyyylecieliśmy, spoglądając w dół na dobrze widoczną znad pasa startowego naszą wioskę, rozciągającą się tuż za lasem dzielącym ją od miasta, pod którym mieszkamy. Hurra! My i piątka naszych dzieci wznosimy się zatem coraz wyżej w niebo, a nasz kochany domek zostaje na chwilę tam, pod nami, za nami, coraz bardziej w oddali. Zmierzamy ku innemu krajowi, żeby na chwilę poczuć smak innej kultury, nie tak przecież odmiennej, a jednak wnoszącej tak wiele nowości do naszych zmysłów.

Po niecałych dwóch godzinach stoimy już na brytyjskiej ziemi, a półtorej godziny później wysiadamy z pociągu na Liverpool Street Station w samym sercu Londynu. Uwzględniając zmianę czasu (zimą różni się od polskiego o 1 godzinę do tyłu), mamy wrażenie, że świat naprawdę jest mały – o 13.50 angielskiego czasu robimy już sobie fotkę pod Tower Bridge.

W drodze z dworca kolejowego do Tower Bridge podziwialiśmy wysokie wieżowce (nie jakieś spektakularne drapacze chmur, ale jednak robiące wrażenie, zwłaszcza znany “ogórek” – charakterystycznie zakończony wieżowiec w kształcie tego warzywa), a także pierwsze mijane double-deckery i taksówki. Ten 20-minutowy spacer nie byłby może wielką atrakcją, gdyby nie to, że było to nasze pierwsze 20 minut spędzone w tym mieście, więc cieszyło niemal wszystko. Gdyby ktoś martwił się, że zgubi drogę, uspokajamy – google maps poprowadzi bezproblemowo, a nawet bez niego droga była łopatologicznie prosta – wystarczy przed wylotem z Polski spisać sobie trasę.

Przy słynnym moście znajduje się ogromne zabytkowe więzienie – Tower, w którym m.in. więziony był św. Tomasz Morus, ulubiony święty mojego Męża. Nie zwiedzaliśmy więzienia w środku, choć oczywiście można. Obeszliśmy go tylko od strony Tamizy i od jego lewej strony zjedliśmy nasz obiad, czyli tradycyjne Fish and Chips (w wersji dla dzieci z kurczakiem zamiast ryby). Ceny restauracyjne, a jedzenie na powietrzu i w papierowych pojemnikach, ale smaczne i podane od zaraz. Mimo lutego, pogoda była ciepła, więc jedzenie na dworze było całkiem przyjemne. Tutaj nota dla wersji ekonomicznej – w 7 bagażach podręcznych zmieszczą się kanapki i zupki w proszku, które z powodzeniem można zalać w hotelu w formie kolacji na ciepło. Rozważałam tą opcję, ale ostatecznie zabraliśmy jedynie kanapki.

Po “zaliczeniu” Tower Bridge, więzienia Tower i obiadu, ruszyliśmy do stacji metra, położonej zaraz obok. Oto trasa od Tower Bridge, przez “obiadowe budki”, do stacji metra “Tower Hill”:

Na stacji Tower Hill należy wsiąść do linii metra District Line lub Circle – obie linie doprowadzą Was do stacji “Westminster”, gdzie wysiądziemy wprost pod Big Benem (rewelacja! Wychodząc ze stacji znajdujecie się dosłownie u jego stóp!). Tutaj podpowiedź – na google maps, po wybraniu środka transportu “komunikacja publiczna” wszystko jest rozpisane – pojawiają się nazwy linii, które doprowadzą Was w wybrane miejsce.

W ten prosty sposób znaleźliśmy się w samym centrum zabytkowego Londynu – tego dnia nie musieliśmy już więcej korzystać ze środków komunikacji publicznej, a wszystkie najsłynniejsze miejsca mieliśmy w zasięgu krótkiego spaceru. Przy Big Benie rzuciliśmy okiem na cały budynek parlamentu, na Tamizę z London Eye na drugim brzegu (wyczytałam, że nie warto tam wybierać się z dziećmi, bo to diabelskie koło kręci się niemiłosiernie wolno, a kosztuje niemiłosiernie dużo). Kawałek dalej podziwialiśmy Westminster Abbey – miejsce ślubów królewskich i innych ważnych uroczystości. Po drodze na Trafalgar Square minęliśmy z kolei słynne 10 Downing Street – siedzibę Premiera.

Jak widzicie na powyższej mapie, w zasięgu spaceru był też Buckingham Palace, ale jego zostawiliśmy na następny dzień, aby zobaczyć zmianę warty (poza sezonem odbywa się ona co drugi dzień). Natomiast zależało nam bardzo na Trafalgar Square, nie tyle z racji słynnej kolumny Nelsona, ale z powodu National Gallery, w której koniecznie chciałam pokazać dzieciom Słoneczniki Van Gogha i inne słynne dzieła Moneta czy Renoira. W praktyce okazało się, że zarówno dzieci jak i Mąż, zdecydowanie bardziej zachwycali się obrazami barokowych mistrzów. No cóż. Kwestia gustu. Tak czy inaczej cieszę się, że sztuka zrobiła na nich wrażenie. Dzięki nastawieniu, że idziemy zobaczyć tylko kilka obrazów (jeszcze w Polsce, na stronie National Gallery – link tutaj, odszukałam numery sal, w których znajdziemy wybrane przeze mnie obrazy; wystarczy kliknąć lupkę widoczną u góry strony po prawej i wyszukiwać według obrazu lub według malarza), dzieciom się nie nudziło, a cały spacer po Muzeum nie przeciągnął się w nużącą męczarnie. Jak się okazało, interesujące mnie dzieła znajdowały się na samym końcu szeregu sal, więc idąc do nich siłą rzeczy podziwialiśmy po drodze wspomniane już dzieła barokowe. A że wejściówki były darmowe, nie było nam żal wejść do muzeum tylko na chwilę. Ku mojemu zaskoczeniu, Mąż kończył tą krótką przechadzkę z żalem – tak urzeczony był skarbnicą sztuki, że już snuliśmy plany na emeryturę, kiedy przyjedziemy tam ponownie, tym razem spędzając w tym muzeum cały dzień. Choć kto wie, może nie trzeba będzie czekać na taką okazję aż tak długo. Tutaj jeszcze ważna dygresja – wejściówki do muzeum są darmowe, ale trzeba je wcześniej zarezerwować online, wybierając konkretną godzinę wejścia. Pamiętajcie o tym za wczasu – wejściówki do wszystkich muzeów “kupicie” darmowo przez strony internetowe tych muzeów.

Dzień 2

Niedziela obudziła nas słoneczną pogodą. Angielskie przesunięcie czasu ułatwiło nam wczesną pobudkę, więc bez problemu zdążyliśmy się zebrać i dotrzeć metrem na angielską Mszę św. w kościele rzymsko-katolickim (wiadomo, że trzeba było takiego za wczasu poszukać, bo większość to kościoły anglikańskie). Padło na Katedrę Westminsterską (link tutaj), bo zarówno jej położenie, jak i godzina Mszy (o 10) pasowała nam idealnie przed zmianą warty (o 11) pod Pałacem Buckingham.

Na Mszy świętej zaskoczyły nas przepiękne śpiewy, a witający nas przy drzwiach wejściowych lokalsi z radością oznajmili nam, że proboszcz Katedry jest… Polakiem. Jako że zależało nam, aby zdążyć na zmianę warty, zaraz po Mszy popędziliśmy biegiem w stronę Buckingham Palace, choć jak się po chwili okazało, nie całkiem potrzebnie. Z jednej strony, jeśli mielibyśmy mieć jakąś super miejscówkę, trzeba by było zająć ją dużo wcześniej (wtedy trzeba by było zaplanować Mszę o innej godzinie). Z drugiej strony zmiana warty trwała tak długo, że spokojnie mogliśmy iść z kościoła pod pałac spacerkiem bez żadnego pośpiechu. Dlatego tutaj taka rada – albo bądźcie dużo wcześniej (10, 10.30? tylko czy dzieciom będzie się chciało tak długo czekać…), albo – jeśli wybierzecie naszą wersję – nie spieszcie się po Mszy – i tak zdążycie coś zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć, bo zmianie towarzyszy orkiestra dęta. Żołnierze maszerują nie tylko po placu przed pałacem, ale na koniec zmiany także wzdłuż ulicy, przy której się on znajduje, więc uda Wam się ich gdzieś na pewno zobaczyć, chociaż przyznaję, że w sezonie tłumy mogą być większe – tego nie wiem, znam tylko te “lutowe” ;). Jednocześnie trzeba dobrze przemyśleć kwestię wytrzymałości dzieci na takie czekanie w tłumie, wypatrywanie gdzieś nad wierzchołkami głów (przyda się branie na barana), a dla Was  – rodzice – czujność, aby nikogo nie zgubić…

W naszym przypadku trudność “niezgubienia” nikogo wzrosła podwójnie, bo spoczywała tylko… na mnie. Już w trakcie Mszy św. Trzeciego zaczęło boleć ucho, a leki przeciwbólowe zostawiliśmy tego dnia w hotelu… Wspólnie podjęliśmy więc decyzję, że mój dzielny Mąż – Jasiu we własnej osobie – pojedzie do hotelu metrem sam, my w tym czasie zaliczymy zmianę warty i przemieścimy się w miejsce gdzie zjemy obiad, a on dojedzie wprost tam. Było to dla mnie nie lada wyzwanie (czyli że ja też byłam dzielna), ale nie chcieliśmy tracić czasu na czekanie na niego. Ostatecznie uspokajałam się myślą, że przecież równie dobrze mogłabym mieszkać w Londynie, a wtedy przechadzanie się po nim z wszystkimi moimi pociechami nie byłoby dla mnie niczym dziwnym. Po skończonej ceremonii zmiany warty włączyłam więc nawigację, rozdzieliłam zadania między dzieci (Druga prowadziła wózek z Piątym na pokładzie, Pierwszy trzymał za rękę Czwartą, a ja trzymałam w jednej ręce telefon z nawigacją, a w drugiej dłoń stękającego z bólu Trzeciego). Tym sposobem dotarliśmy do pizzeri przy Piccadilly Circus, podziwiając po drodze kwitnące żonkile (!) w St. James’s Park, za którego drzewami co rusz wyłaniały się wieże Westminster Abbey i Big Bena (zaleta wycieczek w lutym – w lato, kiedy liście są na drzewach, pewnie ich nie widać ;)).

Do pizzeri Mąż dotarł chwilę po nas, dzierżąc zdobyczny syrop przeciwbólowy, który okazał się niepotrzebny, bo dokłanie w tym momencie Trzeciego ucho przestało boleć… (żeby nie było za kolorowo, zaczęło ponownie boleć następnego dnia rano, ale o tym później).

Dalsza część planu zwiedzania rysowała się następująco: z Piccadilly Circus (słynne skrzyżowanie, które na pewno warto zobaczyć) przez China Town (warto się przejść tą dzielnicą z racji na typowo chiński jej wystrój) do British Museum (na dziedzińcu którego znajdziecie punkt informacyjny “For Families” – gdzie miłe panie doradzą które części muzeum najlepiej pokazać dzieciom – my wybraliśmy starożytność, a przede wszystkim starożytny Egipt z mumiami i sarkofagami faraonów).

Po Muzeum trzeba nam było jeszcze tylko dojść do pobliskiej stacji metra – my wybraliśmy Holborn (uwaga na jej WIELOpoziomowość… miałam wrażenie, że zjeżdżamy w dół w nieskończoność, aby dotrzeć do linii Piccadilly, którą dotarliśmy w inną stronę miasta – do stacji South Kensington). Po drodze do Holborn przeszliśmy przez Bloomsbury Square Garden, przy którym urzekła nas typowo angielska zabudowa, przypominająca trochę tą z Nothing Hill (przy Great Russell St.).

Powyżej nasza trasa piesza od Piccadilly przez British Museum do stacji Holborn. Poniżej trasa metra, linii Piccadilly i dojście do Muzeum Historii Naturalnej.

I tutaj trzeba przyznać, że mieliśmy już dość. Zwłaszcza nasz Piąty głośno protestował, jeszcze na stacji metra, ileś metrów głęboko pod ziemią, czym wprawił mnie w lekki stresik… Na szczęście dysponowałam barem mlecznym czynnym całą dobę, którego można użyć nawet na stacji metra, ileśtam metrów pod ziemią… Dobra, przyznaję – to był kryzysowy moment tego dnia, dlatego gdy już dotarliśmy do Natural History Museum, postawiłam na odpoczynek, a zwiedzanie pozostawiłam pozostałej części rodziny (i tak już tu kiedyś byłam). Ja i Piąty zrobiliśmy sobie zatem pauzę. Dobrze mu zrobił relaks z gołymi nogami wśród zabytkowych murów, a mi kojąca zmysły latte.

Na koniec dnia pozostał nam jedynie powrót do hotelu, obiecanym dzieciom double-deckerem. I tu miła niespodzianka – ceny biletów dokładnie takie same jak za metro – to po prostu jeden z ich środków komunikacji publicznej, a dla nas niesamowita atrakcja turystyczna przejechać się prawdziwym, angielskim, czerwonym, piętrowym autobusem (ile tych epitetów za jeden bilet!). Ale uwaga, ostrzegam! Jest problem z dostaniem biletów u kierowcy. Można jedynie płacić kartą kredytową, wchodząc do autobusu przednimi drzwiami (ale każdy pasażer musi mieć swoją, co u wielodzietnych brzmi kosmicznie) lub trzeba wcześniej kupić bilet w specjalnych automatach, których nie rozpracowaliśmy za wczasu, a na pewno takie dostępne są na Liverpool Street Station – pamiętajcie o tym, gdy będziecie stamtąd rozpoczynać swoje tournee po Londynie (pytajcie o Oyster). My tego guzika akurat nie dopięliśmy, co okazało się dopiero podczas jazdy wspomnianym double-deckerem. Z pomocą pośpieszyły nam serdecznie nastawione do nas pasażerki – skasowały bilety za nas! Tak! Z takim i wieloma innymi objawami ludzkiej życzliwości spotykaliśmy się w Londynie na każdym kroku! Z ciekawostek dodam tylko, że obok mnie, wózek w wózek, podróżowała tym samym autobusem pewna muzułmańska mama z trójką dzieci i mężem. Sama zagadnęła mnie, widząc jak nieustannie muszę bujać wózkiem, aby nasz Piąty spał, mimo tego, że autobus był w ruchu. Wywiązała się z tego bardzo sympatyczna, międzykulturowa rozmowa o macierzyństwie i dzieciach. Ona opowiadała mi o swoich trzech szkrabach, a ja jej o naszych pięciu. W ten sposób szybko zleciał nam czas i dotarliśmy pod nasz hotel na zasłużony odpoczynek. Następnego dnia pozostał nam jedynie powrót do domu. Opuściliśmy hotel o 8 rano, aby metrem, Stansted Expressem, samolotem, pociągiem regionalnym  łączącym lotnisko z dworcem głównym, Intercity, taksówką która dowiozła nas na parking i wreszcie naszym autem… dotrzeć wieczorem do domu.

Kilka luźnych myśli i jedno obiecane dopowiedzenie

  • Do samolotu można zabrać kanapki – nikt się nas nie czepiał. My zabraliśmy duuużo kanapek. Więc mieliśmy jeszcze co jeść na kolację pierwszego dnia.
  • Zabrać można też ciasteczka, batoniki i inne dziecięce “podnoszacze na duchu”, a także coś do ssania na czas startowania i lądowania, aby zniwelować dzieciom zatykanie się uszu (Pomaga przełykanie śliny i ziewanie. Niektórym jednak nic nie pomaga…).
  • A jak juz Wam się skończą zapasy z domu, to zakupy można robić w Tesco Express, dostępnym na prawie każdym większym “rogu”. Ceny znośne.
  • Wracając do zatkanych uszu – niektóre dzieci mają taką anatomię, że cukierki do ssania i tak nic nie dadzą. Dlatego warto wziąć leki przeciwbólowe i przeciwzapalne.
  • A propos leków – o tym miało być “później”. Czyli teraz. W dzień powrotu naszego Trzeciego znowu rozbolało ucho i skończyło się jego zapaleniem. Prawdopodobnie miał trochę kataru, a ciśnienie (dotkliwe zwłaszcza podczas schodzenia do lądowania) wyparło mu ten katar do przewodu słuchowego (może to niemedyczne, ale chodzi o sens) i stąd nabawił się zapalenia ucha. Tak więc nurofen czy inny tego typu lek – weźcie koniecznie.
  • Warto zabrać butelki z filtrem. Przez odprawę bagażową nie przepuszczą Wam wody (chyba że takiej w butelce dla niemowlaka – jeśli z takowym podróżujecie, koniecznie wykorzystajcie okazję). Dlatego po odprawie bagażowej wystarczy w toalecie napełnić butelkę z filtrem i już dzieci mają co pić. Przy okazji przyda się wszędzie indziej, gdzie tylko dostępna jest bieżąca woda.
  • Wszystkie bagaże już przed pójściem do odprawy bagażowej popakujcie sobie kategoriami – cała elktronika, lekarstwa, wszystkie płyny (typu mydło w płynie czy kremy). Ułatwi Wam to całą procedurę, bo i tak każą Wam to zrobić, a tak będziecie już na to gotowi.
  • Kiedy z lotniska Stansted będziecie udawać się na dworzec Stansted Express, nie wychodźcie całkiem z budynku lotniska, tylko wypatrujcie zejścia w dół tusz przy samym wyjściu z budynku. My niepotrzebnie wyszliśmy zupełnie na zewnątrz i kluczyliśmy w poszukiwaniu wejścia do dworca kolejowego – oszczędźcie sobie tego, bo i tak musieliśmy wrócić pod sam budynek lotniska, aby dostać się na dworzec kolejowy.

I na tym zakończę, a Wy… piszcie swoje własne wspomnienia i pamiętajcie – od czasu do czasu sprawdzajcie czy Wasze marzenia z kategorii “nieosiągalnych”, nie stały się przypadkiem możliwe do zrealizowania…

 

Dodaj komentarz