Część pierwsza wpisu TUTAJ
Dzień 4, czyli ciąg dalszy naszej podróżnej historii…
4 lipca obudziliśmy się w Menaggio, malowniczej miejscowości położonej w północnych Włoszech, nad jeziorem Como. Na tutejszym kempingu mieliśmy spać tylko jedną noc, wiec zgodnie z naszymi założeniami, rozłożyliśmy mniejszy namiot (znacznie szybszy w obsłudze). Okazało się jednak, że jest w nim za ciasno dla całej naszej szóstki, a zmęczony przeżyciaciami dnia trzeciego Jasiu machnął już na to ręką i po prostu poszedł spać do auta.
Poranne zbieranie poszło sprawnie, z małym incydentem utknięcia naszej 9-latki w kabinie toaletowej (coś długo nie wracała, wiec poszłam sprawdzić o co chodzi i rzeczywiście- nadeszlam z odsieczą mocno już zestresowanej córce, która nie umiała poradzić sobie z otwarciem dość topornego zamka; rozwiązaniem okazało się podanie jej pod drzwiami kombinerek, którymi chwyciła gałkę zamka i uwolniła się z potrzasku).
Tego dnia mieliśmy w planie przepłynięcie na drugi brzeg jeziora, do Varenny, znanej z Passeggiata degli Innamorati (trasy spacerowej zakochanych). Specjalnie poprzedniego wieczoru, jako specjalistka całej ekipy od języka włoskiego, przeprowadziłam śledztwo wzdłuż nabrzeża, gdzie i o której odpływają promy do Varenny. Jak się jednak okazało, było ono skutecznie jedynie w zakresie “o ktorej”, ale juz nie w zakresie miejsca. W efekcie o mały włos się nie spóźniliśmy, czekając przy niewłaściwej przystani, lecz tknięci przeczuciem (“dlaczego nikt poza nami tutaj nie czeka?”), zagadnęliśmy panią z sąsiadującego z przystanią straganu i dowiedzieliśmy się, że promy odpływają jakieś 500 m dalej. Całą ekipą popędziliśmy wiec we wskazanym kierunku, w popłochu kupiliśmy bilety i z dosłownie ostatnim gwizdkiem kapitana wskoczyliśmy na pokład. Adrenaliny dodawał fakt, że z prognoz pogody wynikało, iż po popołudniu będą burze, a nie chcieliśmy takowej przeżyć na środku jednego z najgłębszych europejskich jezior, dlatego zależało nam na tym, zeby zdążyć na wcześniejszy prom. Na szczęście wszystko poszło gładko. Varenna była warta tych emocji, niezwykle malownicza trasa spacerowa wzdłuż nabrzeża (właściwie wciśnięta między skały wchodzące wprost do jeziora, a taflę wody) doprowadziła nas na zaskakująco tanie, a pyszne, lody w barze Il Molo (Menaggio okazało się dużo droższym kurortem) z cudownym widokiem. Zdążyliśmy na nasz prom powrotny i szczęśliwie burzę przeżyliśmy już w samochodzie – w drodze w kierunku Mediolanu.
Minąwszy Mediolan (jedna z naszych trzech rodzin liznęła nawet jego zwiedzenie), udaliśmy się w kierunku głównej destynacji całej naszej podróży, gdzie mieliśmy spędzić najbliższy tydzień- w stronę Wybrzeża Liguryjskiego, czyli włoskiego lazurowego wybrzeża. Ach… rozpoczęły się niesamowite cuda wloskiej infrastruktury drogowej – tunele przedzierające się przez skały i wiadukty zawieszone nad przepaścią, z widokiem na pobliskie morze.
Szczęśliwie dotarliśmy do naszego kempingu. Dzielny Mąż rozbił duży namiot, wszak na 7 nocy opłacało się rozbić całe obozowisko. Kemping najbardziej wypasiony ze wszystkich, zarezerwowany od dawna, z parcelą de-lux – własną łazienką, która służyła nam też za kuchnię i schowek na cenniejsze rzeczy. Rzuciliśmy okiem na bazę campingową – basen i sieć gastronomii i popędziliśmy na wieczorną Mszę, aby właściwie uwieńczyć naszą pierwszą włoską niedzielę. Teksty włoskiej Liturgii zawsze wywołują we mnie wzruszenie. Ten język jakoś szczególnie ujmuje mnie w biblijnych treściach, modlitwach i religijnych pieśniach. Dzieci też dały radę i pierwszy raz w życiu przyjęły Komunię św. w zagranicznym kościele. Ich obecność wywolała entuzjastyczne zainteresowanie lokalsów, cieszących się z dziewiątki nowych dzieci w kościele.
Dni 5-10, czyli Liguria, Monaco i Francja
W poniedziałek zaczęliśmy wczasy, w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Nie trzeba było nigdzie jechać, zwijać ani rozbijać obozowiska. Po prostu basen, morze i luz blues. Camping położony był jakieś 2 km od plaży, ale goście mieli zapewniony dojazd – co godzinę można było skorzystać z darmowego busa, który kursował tam i spowrotem. W kolejnych dniach zwiedziliśmy Finale Ligure – naszą miejscowość, pobliskie Alassio z dużym molo i rzadko tutaj spotykaną piaszczystą plażą, ubawiliśmy się naprawdę GENIALNIE w aquaparku Le Caravelle (wyśmienita całodniowa rozrywka dla dzieci i dorosłych kochających wodne szaleństwo, czyli dla 100% naszej rodziny), zapuściliśmy się na zachód, na wycieczkę do Monte Carlo, Nicei i San Remo. Oddaję głos zdjęciom, bo one powiedzą więcej niż słowa. Ja po prostu zakochałam się w tym regionie…
Nasz kemping:
Część trzecia opowieści o naszej podróży już wkrótce…