Zapiski Bosmańskie – marzec 2024

Znowu sam… tym razem na pięć dni, z piątką dzieci 🙂 Julia wyjechała na rekolekcje wczoraj, a w zasadzie to ją podwiozłem do Łęczycy na pociąg… Czemu? To dłuższa historia, ale skoro w teorii nic mnie nie goni… no może prócz półtorarocznego szkraba, który właśnie mnie znalazł… poszedł… kolejne sekundy i kolejne słowa uda się zapisać. Muszę na gorąco pisać, bo po drodze się tyle wydarzyło…

Dziś mamy 13 marca godzina 16.24, stan kroków 7806. Od wczoraj Julia jest w Częstochowie, a od wieczora nie ma z nią kontaktu, bo to rekolekcje w ciszy, więc zostałem też sam z naszą firmą, a to w sumie nowe doświadczenie, bo tak po prawdzie to Julia ją zwykle ogarnia. Najmłodszy siedzi mi teraz na kolanach, a ja próbuję pisać. Dałem mu płatki Cheerios (te najzdrowsze!:)) i chrupie… o i właśnie wysypał… a nasz pies właśnie zaczął je jeść z podłogi. Przy piątce dzieci dobrze mieć taki odkurzacz, co zje wszystko dosłownie 🙂 Jest niesamowity, czołga się i długim jęzorem zlizuje płatki z podłogi. Dobra przerwa … Najmłodszy płacze. Wow, aż tyle napisałem!!! Będę łapać chwile. Przy okazji Julia poczyta, co się działo przez ten czas, bo musicie wiedzieć, że to nasz ciągły rytuał opowiadać sobie co też się wydarzyło. A przez te 5 dni to się tego nazbiera. A propos! Kupujemy auto! Nie jestem jakimś miłośnikiem motoryzacji, niech świadectwem tego będzie moje stałe hasło, że jakby Multipla miała wersję na 9 osób, to bym kupił (choć wygląda jak wygląda), bo podobno dobry ma silnik… tak jak bym się na tym w ogóle znał. Jak wiecie jestem muzykiem i nie znam się w zasadzie na motoryzacji. Tyle wiem, że trzeba wozić auto do mechanika i olej też doleję. Nie, no dobra, trochę koloryzuję, choć niedużo 🙂 Wyznaję zasadę, że skoro nie każdy musi wiedzieć jak grać na waltorni, to i ja nie muszę każdej dziedziny zgłębiać, dlatego mam jeden wektor przy wyborze auta – niezawodność… Więc ta Multipla combi by była niezła. Ale cóż, po 2 miesiącach szukania „long story – short” – padło na Reanult Trafic. Długo by pisać czemu taki wielki wybraliśmy, ale jak ktoś ma wątpliwości, to zapraszam moją rodzinę zapakować na wczasy 😉 doświadczenie niesamowite. Człowiek zyskuje mega skilla w dociskaniu dosłownie wszystkiego. A poza tym planujemy przecież szóste Dziecko 🙂 🙂 więc 7-osobowe auto nam już nie starczy,

No tak, ale o czym ja tutaj chciałem… wybaczcie (lub nie) ten styl mojego pisania, ale ja po prostu piszę jakbym mówił i te neologizmy, zawieszenia, trzy kropki – to próba oddania moich myśli.

No więc Julia wyjechała, choć gdy opublikuje ten wpis, będzie pewnie już dawno w domu. Oj tak– bo kto ma sprawdzić wpis, jak nie ona. No, na pewno nie ja z moją dysekcją.

Wróćmy do dzisiaj, czyli do 13 marca…

Jechaliśmy wczoraj rano do Słupcy gdzie to auto znalazłem i to na godzinę 9 rano, więc wycieczka wcześnie rano z płaczącym/wyjącym Najmłodszym. Reszta do szkoły, a sprawa była pilna, bo okazja muszę powiedzieć była fajna i dużo osób pytało o to autko. Trzeba było się śpieszyć jeszcze z jednego powodu. Julia miała pociąg w Łęczycy o 11.31 i słabo jakby się spóźniła, więc auto obejrzeliśmy w pół godziny, przejechaliśmy się i decyzja zapadła, zaliczka wpłacona i dzida do tej Łęczycy. Ale najpierw trzeba było się zatrzymać na stacji, żeby Julka skorzystała z WC i tu ja się wykazałem prawdziwym męskim refleksem. Stojąc na parkingu, no nie spojrzałem na stan baku paliwa i zadowolony ruszyłem na autostradę… by po chwili włączyła się kontrolka paliwa… a do tego autostrada była tylko przez jakieś 50 km, bo potem zamknięta A2. Z jakiego powodu? Pojęcia nie mam a do tego korki… a na gps-ie pokazuje mi moment przyjazdu 11.28 i z każdą chwilą się pogarsza. Do tego brak paliwa i stres czy ja w ogóle dojadę na stację. Więc jak dojechaliśmy to ja tankowałem, a Julia od razu do kasy, żeby płacić. Ruszyliśmy. GPS mówi 11.30 i mi się Kubica włączył odrobinę. Generalnie ja tak trochę po tatusiowemu jeżdżę, no bo zawsze na pokładzie dużo dzieci, ale teraz sytuacja zmusiła, żeby docisnąć. Na szczęście skierowało nas na drogę, która dosłownie była pusta, nic nie jechało, więc nadrobiłem i punktualnie 11.26 Julia była na dworcu, a ja zostałem sam… no nie całkiem, bo Najmłodszy zasnął. Co trochę mi skomplikowało plany, bo głodny byłem strasznie, a do tego zmęczony i w ostrym napięciu, ale audiobook trochę pomógł i jakoś się dowlokłem na A1 i w końcu zatrzymałem się na obiad. Uffffffffff… zjedliśmy wspólnie dosyć fajny posiłek, choć Mały ciągle chciał gdzieś iść, a fotelików do karmienia niet, więc było zabawnie, ale dowlekliśmy się do domu. No i się zaczęła nasza mała epopeja. Dzieci już czekały częściowo, a ja musiałem się zająć najważniejszymi sprawami czyli … sprzątaniem. Ech… klasyka każdego wielodzietnego. Do tego jeszcze miałem zajęcia w firmie, ale zaraz po nich jeszcze jeden element czekał nagląco. Kolejna zmora – zakupy… ale tylko z trójką dzieci, bo dwoje najstarszych na zajęcia plastyczne poszło. A więc godzinę później (i 600 zł też później) wróciłem z czarujących zakupów, które same z siebie byłyby tematem na osobny wpis, ale skracamy historię :). Postanowiłem zrobić sobie jedno ułatwienie, czyli zaproponowałem dzieciom układ, że jak będą gotowe do godziny 20.15, czyli w piżamach itp. to mają bajkę, co u nas nie jest oczywiste. Wiem, wiem, tani chwyt… ale działa!! Nienawidzę kłaść dzieci, no nie znoszę, puszczają nerwy, zmęczenie już straszne i to nieustanne proszenie się, zaganianie, pilnowanie (a i dzieci o tej porze też pełne trudnych emocji przez ich własne zmęczenie). To najgorszy moment każdego dnia, więc postanowiłem, że to najlepsza myśl, aby sobie pomóc i na razie jest ok. Dziś też wyszło idealnie, a do tego jeszcze zarządziłem, że muszą być posprzątane pokoje i nawet w miarę są. No, nie oszukujmy się, moje oko bardzo łagodnie patrzy na ten „porządek”, ale zamierzam każdego dnia ich motywować do poprawienia kolejnych partii ich pokojów (przy założeniu, że nie rozwalą innych) i doprowadzi to do fajnego efektu na przyjazd Julii. Wiem… marzyciel ze mnie, bo muszę pamiętać, że moi milusińscy to spece od generalnych porządków… czyli tak jak dziś, średni z synów postanowił wypruć swojego wielkiego kallaxa (jeśli nie wiecie co to, to gdzie wy się uchowaliście ;)) i na podłodze zrobił turbo pobojowisko. Ale przy mojej półgodzinnej, ale energicznej pomocy jakoś dał radę i na wieczór było nieźle. No dobra, co ja to chciałem… acha to pierwszy dzień za mną i widzę, że za bardzo płynę w opisach, a teraz siedzę przy stole i zamiast odpocząć to jak wariat piszę na laptopie, a ten aktualny dzień będę opisywać jutro. Chyba tak lepiej, bo zapomnę połowę tego co się działo, to może wpis będzie krótszy, albo i nie, bo to był intensywny dzień Bosmana Yaha, który próbuje manewrować łajbą zwaną domem z 5 majtków na pokładzie plus lekko szalony pies i 3 chomiki. Zapomniałem o czymś?? Chyba nie, za to teraz naprawdę padam na twarz, więc do jutra. 🙂

***

Jest czwartek, dzień trzeci bez Żony… dziś 10600 kroków i zaczynam rozważać napisanie wielkiego poematu „o tworzeniu się bałaganu”. Liczyłby ze 100 tomów. Aha, i jeszcze zaczynam prowadzić statystykę o ilu rzeczach zapomniałem. W zasadzie powinienem opisać dwa dni w tym jednym wpisie, ale jakbym zaczął opisywać każdą duperelę jaką robiłem, to chyba by 10 stron wyszło. Wczorajszy dzień należał do tych klasycznych, prócz tego, że nie mam filharmonii, a to duże ułatwienie. Jutro jadę na cały dzień do szkoły, ale wczoraj i dziś był w miarę luz. Środa… no tak… obudziłem się za późno, jak na moje standardy, bo o 6.30, a to mało czasu, bo dzieciaki często maja na 7.30 i weź wywlecz je z tych łóżek, a do tego w tym roku mam idee, żeby codziennie ciepłe miały śniadanie. Różne rzeczy robię, ale to nie o tym tutaj. Wczoraj padło na bagietkę z piekarnika i parówki z wody, ale jako że byłem na zakupach, to i hot dogi co niektórzy mieli. Tylko nie wyjeżdżać mi, że nie zdrowe, bo to nie na co dzień takie smakołyki. Zwykle działam z jajkami, ale dla ułatwienia parówa też fajnie wchodzi 😉 Na styk się udało. Dwójkę odwiozłem do szkoły i się nawet nie spóźniliśmy! Szybki powrót i pakuję Najstarszego na szczepienie, ale jak starszy to i Najmłodszy, bo cóż z nim robić. Jedno co ułatwia – on kocha autka. Wszędzie jest “brum-brum” i jest zachwycony jak jeździ autem, więc jak to zwykle pakowanie-gimnastyka: ten chce już wychodzić, a ja znowu mam na styk, ale pakuje się, tylko … bez mokrych chusteczek. Torba podróżna się zalała we wtorek i trzeba było wszystko wyciągnąć, no i się zapakowałem … ech tyle dobrze, że pampersa miałem bo się przydał szybko, bo Mały postanowił sobie za punkt honoru zorganizowanie festiwalu najgorszej i najbardziej śmierdzącej kupy pod słońcem i zgarnął wszystkie nagrody, ot co. Na szczęście w przychodni jakaś para z jedną córeczką mnie poratowała chusteczkami, bo wpadłem na to, żeby poprosić o dotację chusteczkową… A oni… byli tacy… spokojni… ewidentnie pierwsze dziecko. Dwójka dorosłych na jedną półtora roczną dziewczynkę… no nieżle… Ja tylko wepchnąłem starszego przed oblicze doktora i zająłem strategiczną pozycję przy drewnianych autach, którymi zajął się Młody. Poszło nieźle i w miarę szybko, no może poza dramą przy wychodzeniu, bo Młody chciał zabrać ze sobą wszystko, co się dało 🙂 Potem szybka wizyta w piekarni, żeby wynagrodzić starszemu kłucie i powrót do domu. Zawsze jak Julia wyjeżdża, to za punkt honoru obieram sobie wysprzątanie domu jak najlepiej, bo mi się po prostu łatwiej żyje wtedy. Kosztuje to sporo, ale się opłaca. Cały dzień mi zleciał właśnie na tych sprawach. Ważne, że udało się wyjść na dwór z Małym dwa razy i nawet coś na ogrodzie pchnąć do przodu, ale jednak w środku był główny priorytet. Kuchnia to zawsze jest jakiś odmęt, jeśli chodzi o bałagan. Ja mam swoją prywatną teorię, że to tam się wszystko zaczyna. Jak jakaś ośmiornica, co swoje macki wystawia na zewnątrz i zabrudza kolejne sektory domu. Trzeba macki ucinać w zarodku. W tym wszystkim starałem się też załatwiać swoje sprawy, jak uzupełnienie e-dziennika, jakieś telefony, sprawy bieżące. Słucham ostatnio nałogowo audioboki, więc przy okazji było coś dla ducha. Z wielką niechęcią zabrałem się też do waltorni, bo trzeba wracać do formy, a tak ogólnie – klasyka codzienności. Tu wysłać dzieci na zajęcia dodatkowe, tu otworzyć firmę. No i stres dodatkowy, bo drugi telefon… ten od Julii, a tam edzienniki, family linki (polecam do ograniczania użytkowania ekranów telefonów dzieciom) no i klienci firmy – to zupełna nowość dla mnie, bo tym się zajmowała Julka zwykle. A no i grupy szkolne whatsapp. Jakby mało było do obserwowania. Muszę powiedzieć, że nie było źle, bo tak nie za dużo się działo i nawet mogłem zacząć oglądać o 23 kawałek filmu, choć kompletnie na nim zasypiałem bo… wcześniej bloga pisałem, tak jak teraz. Łoś ze mnie jeden, ale co tam. Bosmańskie opowieści fajnie się pisze…. co za laptop …. beznadzieja, ciągle muszę poprawiać, kto projektuje taką klawiaturę… Grrrr . No i już myślałem „luzik… jest dobrze, mam to”… Taaaaa… naiwnie myślałem, bo jak już wreszcie się położyłem, to Młody zaczął… wymiotować. Ech czarne myśli, czarne. Dobrze, że nie zasnąłem, bo to jest mój oficjalny kryptonit (wstawanie w nocy) no i wszystko byłoby cacy, gdyby raz czy dwa razy rzygnął i już, ale nie. Po omacku wziąłem go do swojego łóżka, a on co jakieś 10 min. budził się i rzygał małe … porcje? Podkładałem kolejne ręczniki i koce, i wszystko lądowało w koszu na pranie. Starałem się ratować kanapę, ale co z tego – i tak smrodek już był wszędzie. Co gorsza trwało to z półtorej godziny, zanim wreszcie zasnął obok mnie. No, nie powiem, nastraszył trochę. W końcu doszedłem do wniosku, że skoro już i tak wszystko zabrudzone, to jutro (a w zasadzie dziś, bo to była 3 w nocy) zrobię pranie i już. Rano jak się obudziłem, a w zasadzie to Mały mnie obudził – cały rześki i radosny – to nie wyglądałem najlepiej. Co było robić… no ja wiedziałem – ratunkowa bajka Traktor Tom, żeby chociaż wziąć prysznic i jakoś po nim zrobiło się trochę lepiej. Śniadanie – tym razem pizza śniadaniowa. Fajna potrawa – taki placek z dwóch tortilli, a między nimi szynka ser i jajko, wszystko robione na patelni. Dzieci zawiezione (Młody ze straszą córką na te 10 min może zostać) nawet bez spóźnienia… swoją drogą rano se przypomniałem, że witaminę D miałem dawać… no … a do tego oczywiście klasyczne problemy z wypchnięciem starszego syna z domu do szkoły. Toż można zakwitnąć… czy ja to skończę? Chyba nie, bo to był intensywny dzień, bo wszedłem na piętro sprzątać u dzieci. Poprzedniego dnia Średni zrobił mega bajzel w pokoju z tym kallaxem, ale o dziwo dziś było u niego nieźle, za to u innych trocin tyle (bo mają chomiki)… a u młodszej córki to mam wrażenie, że wysypisko śmieci wszędzie. Jak zrobiłem remanent w kredkach to wyszło, że całą swoją klasę mogłaby obdarzyć, a i równoległej by się coś dostało. Do południa siedziałem z Młodym u góry – on cały szczęśliwy wszędzie wyciągał autka z lego i w ogóle myszkował po pokojach rodzeństwa. Nie wpuszczamy go zwykle na górę, bo na dole jest bramka, więc to dla niego najlepsza zabawa, a ja ugrzązłem w pokojach dziecięcych, plus prania dwa zrobiłem, no i szeroki asortyment kuchennych sprzętów powyciągałem do zniesienia na dół (tak, dzieci zabierają do swoich pokojów jedzenie i picie w kubkach i talerzykach, które potem tam zostają…). Mały po dwóch bez mała godzinach już zaczął kwitnąć i marudzić o wszystko, a ja musiałem w końcu dać za wygraną. Wiadomo – sprzątać za nich nie będę, bo to niewychowawcze, ale sporo brudu usunąłem i jeszcze chomika znalazłem, bo go Mały chyba wypuścił, albo sam uciekł. U każdego coś i jakoś ta góra zaczęła wyglądać. Jeszcze te kredki segregowałem pół godziny… skąd tego tyle, to naprawdę ja nie wiem. I tu przerwę, bo padam na twarz, a jeszcze firmę trzeba zamknąć i posprzątać. Dobrze, że rowery schowane… bo dziś pojechaliśmy na wycieczkę na lody, bo śliczna się pogoda zrobiła, ale to może jutro napiszę dalszą część czwartku. 23.03 – czas w końcu odpocząć.

***

Piątek wieczór… dzień czwarty bez Julii… 6238 kroków – jest nieźle, ale dziś mam kryzys zmęczenia. Dziś byłem w pracy w szkole. Ale wróćmy do dnia wczorajszego. Jak już się uporałem z porządkami to wyszedłem na dwór i się ostro zdziwiłem, że tak ciepło jest. W międzyczasie wrócił Średni i powalczyliśmy na miecze świetlne przy akompaniamencie muzyki ze Star Wars. Miecze robię sam z rurek PCV otoczonych miękką otuliną, a co do muzyki, to mój prywatny patent, który fajnie działa. Włączam na głośniku muzykę z pojedynku Dartha Maula z Obi Wanem z I części i pojedynki są epickie 🙂 Trochę zabawy na świeżym powietrzu zawsze dobrze robi i mi, i dzieciom, tym bardziej, że naprawdę tęskniłem za wiosną. Wróciła młodsza córka wraz z obiadami ze szkoły (korzystamy ze szkolnego cateringu) i nakarmiłem Młodego, a w międyczasie tak naprawdę ciągle coś sprzątałem. To jest aż niemożliwe jak ten bałagan się tworzy. Oczywiście musiałem zmotywować młodzież, żeby łaskawie zanieśli swoje plecaki i inne rzeczy do pokojów. GRRRRRRRR, wszędzie buty, kurtki i inne rzeczy, bo najlepszym miejscem na przechowywanie rzeczy jest podłoga w salonie…. Ale hitem popołudnia był prysznic… no bo jak Najmłodszy poszedł na drzemkę, to stwierdziłem, że mogę się wykąpać. Byłem brudny i spocony po zabawie na dworze, a do tego jest to dla mnie forma relaksu… jasne…. Nie wiem ile razy musiałem wyjść z tej kąpieli. Po trzecim razie przestałem liczyć. Było wszystko: telefon od klienta, szczekający pies budzący Małego, telefon od kolegi co miał pilną sprawę, jakieś zamieszanie w domu i trzeba było reagować. Generalnie komedia. W końcu jednak po 20 minutach mogłem dokończyć prysznic i wpadłem na myśl, że można by się na lody wybrać. Okazja super, bo ciepło, a i ja mimo mojej nieustannej zasady o niejedzeniu od obiadu do śniadania czułem, że mogę sobie pozwolić. W ostatnim wpisie na blogu opowiadałem jak zrzuciłem 25 kilo. No to od tamtego czasu zrzuciłem jeszcze 5 i mam moją wymarzoną wagę i teraz pilnuję i trzymam ją ale … gałka lodów wejdzie bez problemu. W końcu obudziłem Małego, bo by się nie udało (i tak spał półtorej godziny więc nawet medytację zrobiłem, ale czas było ruszać) i zebraliśmy się bez starszej córki, która gościła koleżankę. Wycieczka, oczywiście z marudzeniem po drodze, była super. W cukierni zjedliśmy super lody, no i kawkę też wypiłem 😉 coś się należy spracowanemu ojcu. Paradoks, ale takie akcje to jest wytchnienie, bo Mały jest zachwycony i siedzi grzecznie, no ale… musi być to “ale”… zapomniałem o czymś, a konkretnie dopilnować kasków. Najlepsze, że się zorientowałem jak zaczęliśmy wracać, bo zapinałem kask Małemu i spojrzałem, czemu pozostali tego nie robią… Zaliczam to do wpadek tego okresu, choć i tak to nie była największa. Z tego stresu, że dzieci nie mają kasków… nie zapiąłem Małego do fotelika rowerowego. Tak tak … geniusz. Teraz moja Żona, co będzie to czytać wybuchnie świętym oburzeniem [raczej PRZERAŻENIEM!!! – dopisek edytora, czyli wspomnianej mnie – Żony], ale co ja mam zrobić. Mózg już czasem mi nie notował pewnych spraw. O tej cholernej witaminie D to ja nie wiem jak pamiętałem, ale pamiętałem tym razem. A inne detale… no cóż. Ogólnie słabo, ale Młody siedział grzecznie i się pod domem zorientowałem. Kolejny kamyczek do ogródka. Dalej jakoś poszło, bo w czwartki to dzień tzw. ekranowy. Napiszę innym razem, ale dzieci mają legalnie 2 godziny z ekranami raz na tydzień, więc jakoś to przeszło. Po drodze kolacja, choć tu mi pomogła piekarnia częściowo, bo kupiłem kanapki 50 procent przecenione, a pyszne. Mają tam taką promocje, że ostatnią godzinę przed zamknięciem jest taniej, więc za pół ceny wypasione kanapki miałem. Kładzenie Młodego jakoś też poszło, choć już czułem, że jest ciężko, ale dokulałem się do 21, a potem tylko .. bloga pisałem, bo dziennik bosmański musi być. Tak naprawdę to tych wydarzeń było mnóstwo po drodze, ale już nie będę każdej pierdoły wyciągał. Życie wielodzietnych nie zna nudy. Dziś (piątek) było nieco inaczej, bo rano zebrałem ekipę, a potem szykowałem wszystko na przyjazd siostry, która mnie wsparła żebym mógł jechać do pracy do szkoły, w tym na 5-godzinne szkolenie. Tego nie będę opisywać bo to praca. Wróciłem mocno zmęczony i cóż… dziś odczuwam te kilka dni, ale tli się nadzieja, że może jutro odeśpię choć odrobinę 🙂 … ta na pewno… Znając życie, Mały o 5 rano się obudzi, ale zobaczymy. Dom na razie jest posprzątany, ogród też. Mam pomysł na popołudnie, więc zobaczymy, ale o tym zamelduje Bosman Janusz jutro. Padam 😉

***

Sobota. Piąty dzień bez Julii. Jeśli człowiek myśli, że idzie gładko, to myśli… Wiecie, żeby Najmłodszy lepiej spał nad ranem postanowiłem, że przez te kilka dni będę spał w salonie, żeby go rano przypadkiem nie obudzić za szybko. No, a dziś to miało w ogóle dać efekt, że se pośpię do 8.00. Aha 😉 jasne. Efekt był taki, że przez te kilka dni i tak się budził niemal od razu, no ale w sobotę to na pewno się uda. To tak mi się udało, że jak poszedłem wreszcie spać koło północy, to pół godziny później on się obudził z krzykiem „Mama” i już wiedziałem, że śpimy razem… i tak dobrze, że nie rzygał. A propos północy, czemu tak późno. No wiadomo, bloga pisałem, ale nie do końca. Postanowiłem oglądnąć film sensacyjny. Pomyślałem, że się uda… kolejna porażka. Zasypiałem jak nie wiem, i generalnie oglądanie filmu z ciągle opadającą głową jest głupie. Nawet “Szklana pułapka” nie dała rady. No ale cóż, noc w końcu mija, i Mały obudził się o 6… mówię “nie, nie dam rady” i ratowałem się Traktorem Tomem, już nieważne, by choć trochę dospać. Wiem, w tym tygodniu zdecydowanie za dużo ekranów, to jest porażka, choć i tak nie było źle, ale inaczej musiałbym jednak zmienić plan działania, a tak miałem jakoś w miarę poukładane wieczory, no i poranki w weekend też. Ok, ale ogólnie jak już się zwlokłem z łóżka, to już w miarę dzień się zaczął i śniadanie zrobiłem. Padło na parówki w cieście francuskim (ten kto wymyślił to gotowe, w rolkach, jest geniuszem) i placuszki takie a la racuchy. Trzeba było zużyć trochę jogurtów i białego sera. Poranek ciągnął się leniwie, więc jak zwykle była okazja żeby sprzątać, choć Młody wszystko jak zwykle też znosił do salonu 😉 Ale plan na ten dzień był jednak nieco ambitniejszy. Najstarszy miał mecz sparingowy, więc trzeba było go podwieźć do miejscowości obok, a ja postanowiłem, że przy tej okazji pojedziemy na obiad do miasta. Trafiła się okazja, bo akurat w ten weekend był tam festiwal foodtrucków, a ja zawsze chciałem się na takie wydarzenie wybrać, ale… oczywiście to nie mogło być takie proste, o nie… No bo tak: dzieci jak mają totalny luz, to średnio są sterowalne, jeśli chodzi o zbieranie i mimo że już było późno, bo trzeba było jechać, to oczywiście nie można było się doprosić najprostszych rzeczy. Nerwówka rosła z każdą chwilą, podniesione głosy, pretensje ech.. człowiek chce dobrze, a wychodzi jak zwykle. Do tego co chwila jakieś dziwne akcje. Na przykład średni syn, niezadowolony, że on ma gdzieś jechać (jest domatorem) ładuje mi się do auta w kompletnie brudnej bluzie i nie widzi kłopotu.. potem nagle w ostatniej chwili, gdy już zamykam dom, on wpada na to, że chciał wziąć książkę (??). Po co?? No wiadomo, że nie wiadomo, ale chce, to w ostatniej minucie go wpuszczam spowrotem do domu. Po drodze trzeba otworzyć firmę, starsza córka też sobie przypomina, że chce wziąć książkę. Po co? No wiadomo – po nico, ale chce. Już nerwowy pakuję wszystkich i… psa. Tak, tak… jestem co najmniej dziwny, ale pomyślałem w swoim bezbrzeżnym optymizmie, że to fajny pomysł. Tak, konsekwencje dały się potem we znaki 😉 ale zaraz dojdę do tego. Aha, żeby było jeszcze weselej, to był u nas drugi pies (maltańczyk), co do nas przychodzi od sąsiadów z drugiego końca łąki. Polubił nas i Amora i generalnie staramy się go już nie wpuszczać, ale dziś zrobiłem wyjątek, bo jakoś tak weselej. A i jeszcze była drama chomikowa, bo młodsza córka została przez starszych trochę dociśnięta, że za mało dba o klatkę i mieli skubańcy rację, ale ryk i płacz był po całym domu. Ja się czasem zastanawiam, kiedy będziemy mieli najazd jakiejś opieki społecznej. Sąsiedzi są naprawdę cierpliwi na te nasze wrzaski czasem. W ogóle to jest temat ciekawy – o krzyku u wielodzietnych, bo to niestety się tylko potęguje i każdy myśli, że jak będzie głośniejszy, to będzie lepiej wysłuchany. A Ty zastanawiasz się skąd czerpać cierpliwość, by mówić spokojnie i realizować wszystkie potrzeby… ech. Wracając do wycieczki… Jednak jak już ruszyliśmy, to humory się poprawiły. Syna odstawiliśmy i ruszyliśmy ku przygodzie i nawet pod sam koniec starsza córka przypomniała, że kiedyś się bawiliśmy, że nasze auto to łódź podwodna, a my jesteśmy obsługą i strzelamy na lewo i prawo w inne auta torpedami, a wszędzie są zmyślone komputery i każdy obsługuje jakieś systemy. Młodszy syn na początku zareagował na tą propozycje, że straszny cringe! Ale już po chwili strzelał z nami ze wszystkiego 😉 Kto jest autorem tak „wymyślnej” zabawy?? No wiadomo, że ja… tylko lekko obłąkane umysły mogą wpaść na taki pomysł, żeby z auta zrobić pancernik. Ale wracając, dojechaliśmy do samego centrum na parking wielopoziomowy i zaczęły się schody. No bo logistyka wyjścia z parkingu okazała się dość ciężka. Wyjąć wszystkich i psa, i wózek, i torby, plecak.. no jest wyzwanie. Dobrze, że się przygotowałem z tą torbą Najmłodszego. Oczywiście, żeby nie było, nie wziąłem wszystkiego, jak na przykład kubeczka od Małego, ale to akurat się udało łatwo ograć. Po chwili mocowania udało się ruszyć, daleko nie było. Oczywiście Średni był nadal niezadowolony, ale maszerowaliśmy dzielnie i po chwili byliśmy na miejscu 🙂 a tam pełno foodtrucków, a co więcej dmuchańce, więc plan był już oczywisty, ale najpierw obiad i tu pierwszy problem logistyczny – co wziąć – bo tych aut-barów było dużo. Znaczy, ja coś czułem, co wyjdzie, bo jednak doświadczenie uczy, że frytki zawsze wygrywają. W tym wypadku Belgijskie. Ja wybrałem burgera Bethovena (miały muzyczne nazwy) w innym food trucku, kłopotem była logistyka, kto ma stać w którym miejscu. Potem w jednym momencie dostaliśmy wszystko i trzeba było to zanieść pod namiot przeznaczony do jedzenia. Na to wszystko był pies, który pierwszy raz w życiu był w dużym mieście, a tam inne psy i tyle bodźców, więc na tej smyczy nie był bardzo spokojny. Ważne, że nie szczekał i ogólnie było lepiej niż myślałem. Średni nadal nie był do końca zadowolony, ale tak na serio to mu się podobało, ale nie chciał po sobie tego pokazać. Jedzonko fajne, choć ceny dosyć porażały, ale czasem trzeba wrzucić na luz. Po obiedzie czas na coś do picia, więc lemoniady, smoothy i deser, na który zaproponowałem churriosy – hiszpański deser, który nam bardzo podszedł 🙂 ale to detale. Największa próba to były te dmuchańce… oj tutaj logistyka już trzeszczała w szwach, no bo tak. Trzeba było kupić wejście w tłumie z psem, co ciągnął w różne strony. Dalej wszystkich zaprowadzić i wsadzić, i tu się zrobił kłopot… no bo Mały z początku nie chciał wejść, bo zobaczył autko, co leżało gdzieś niedaleko, więc wyłaził i biegł, ja z wózkiem i z psem, i do tego resztki różnego jedzenia, i co gorsza resztki picia wszędzie powciskane. Jak łapałem jedną ręką Małego, to pies wskakiwał mi na dmuchańca. Raz się Młodemu udało uciec pod to autko, ja w stresie go łapię i zanoszę spowrotem. Tutaj nieocenione okazały się inne dzieci, co go wzięły głębiej i zakumał, że to fajne, choć jeszcze jedną próbe podjął ucieczki … w międzyczasie kupiłem Średniemu burrito, bo chciał na później. Oczy dookoła głowy, pies co wyrywał się do innych psów. No czad. I tak dwie tury po około 15 minut, z tym że za drugim razem na dwóch różnych dmuchańcach. Ufffffffff, ale dzieci zadowolone i się zaczęliśmy zbierać. Po drodze zostałem namówiony na lody. Po jednej gałce, ale były tak wielkie, że pojawił się kłopot jak z tym iść. Człowiek by nie wymyślił jakie to przeszkody mogą stanąć czasem przed nosem. Na parkingu jeszcze był korek do wyjazdu, ale moich perypetii z parkowaniem nie będę opisywać, ważne, że się udało, a jak dojechaliśmy to Mały zasnął w aucie … a ja nie myśląc wiele, razem z nim. Dzieci posłałem do domu. A później to klasyczne popołudnie: pojedź po Najstarszego odebrać, odwieź córkę do koleżanki, przy okazji trzeba zapakować Młodego – wiadomo, klasyka. Potem trzeba odebrać. Chyba z tego wszystkiego kolację robił sobie każdy sam. I wieczorem postanowiłem, że wreszcie oglądnę film! I się udało, nawet dwa, ale na suwaku, bo omijałem liczne sceny. W końcu padłem, a rano Młody znowu koło 6.30, ale najstarsza córka się nim zajęła i trochę dospałem i jestem teraz tutaj. Jest godzina 14.45 Niedziela. Julia wraca, ja żyję i wszyscy też, więc jest git. Co prawda Najmłodszy przed dosłownie chwilą zasnął na krześle… a ja nie zauważyłem tego i zacząłem go szukać …. a jak go odłożyłem, to się okazało, że kupa !! Więc na śpiąco się udało go przebrać i to jest wyczyn… a ogólnie to zaliczyłem jeszcze Mszę, gdzie Mały zrobił sobie turbo wycieczkę po kościele i wokół kościoła, a ja za nim. Wymarzłem, a jak wróciłem do domu jeszcze naleśniki trzeba było zrobić, bo obiecałem, z wyjącym szkrabem pod nogami. No już nerwy puszczały, ale Najstarszy w najtrudniejszym momencie podszedł i pomógł . Ufffffffffffffff Dałem radę. Nie wyszło wiele razy, ale wyszło też dużo razy. Licznik zapomnianych spraw może niepełen, ale jednak ma sporo pozycji. Jakbym miał tak funkcjonować, to musiałbym wiele zmienić i pewnie by się dało, ale bardzo, bardzo, bardzo ciężko. Zawsze doceniam pracę Julii, a takie doświadczenia tylko wzmagają tą wdzięczność, że jesteśmy fajnym Teamem, który się wzajemnie uzupełnia. Więc … polecam wysłać żonę na kilka dni na spa 😉 albo spa duchowe jak to jest w przypadku mojej Żony,

W sumie jak ktoś szuka combo, to polecam Ignacjańskie rekolekcje w ciszy. Bo jeśli czegoś potrzeba w wielodzietnym życiu to ciszy, czasu dla siebie i jedzenia, które ktoś Ci podsunie pod nos, więc jak ktoś jest wierzący to zachęcam do Ignacjańskiego Fundamentu czy innych rekolakcji w milczeniu u jezuitów, bo oferują to i wiele, wiele, wiele więcej.

Dobra, koniec. Bosman Janusz, bez odbioru 🙂  

Obraz autorstwa cookie_studio na Freepik

Dodaj komentarz